Wojciech Szczęsny zaprzedał duszę diabłu. Pora bić na alarm
Wojciech Szczęsny zaprzedał duszę diabłu. Pora bić na alarm
Wojciech Szczęsny od dłuższego czasu prezentował się tak, jakby zaprzedał duszę diabłu. Efektem była seria bez porażki, o którą trudno byłoby posądzać golkipera sprowadzonego z emerytury. Ten miał jednak na niego sprytny plan. Wystarczyło, że zwabił go do Niemiec, gdzie polski bramkarz poniósł przecież poprzednią porażkę. I w środowy wieczór historia zatoczyła koło, bo Barcelona przegrała w Dortmundzie z Borussią (1:3). Parafrazując dalej historię Pana Twardowskiego, można by nastraszyć kibiców Dumy Katalonii, że w półfinale Ligi Mistrzów także może ich czekać starcie z przedstawicielem Bundesligi. Nie wspominając już o tym, że finał odbędzie się w Monachium… To jednak obecnie najmniejszy problem dla podopiecznych Hansiego Flicka. W Barcelonie trzeba bić już na alarm. A zarazem antidotum na jej problemy wydaje się być proste.
Więcej ciekawych historii znajdziesz w Przeglądzie Sportowym Onet
Pamiętacie to jeszcze? Barcelona prowadzi 4:0, jest już jedną nogą w półfinale Ligi Mistrzów. Zespół jest tak rozpędzony, a rywale tak bezradni, że trener postanawia wręcz z nich zakpić. Gdy przy linii pojawia się pewien rezerwowy, kamera pokazuje niedowierzającego kibica Dumy Katalonii. On łapie się za głowę, widząc, że na boisko ma wejść piłkarz, który normalnie w ćwierćfinale Ligi Mistrzów nie miałby prawa wystąpić.
Ansu Fati dostał jednak drugą w tym roku szansę od Flicka, bo w tamtym spotkaniu — a może i nawet w dwumeczu — nic już przecież nie miało prawa się zepsuć.
To było zaledwie sześć dni temu, a jakby minęła cała wieczność.
Borussia Dortmund — FC Barcelona 3:1. Skrót meczu:
We wtorek kibice Barcelony też łapali się za głowy, ale już po akcjach swoich ulubieńców. Zazwyczaj tych nieudanych. Lider LaLigi został po prostu stłamszony przez ósmą drużynę Bundesligi. 3:1 to najniższy wymiar kary. Gdyby tego wieczora rywalem Dumy Katalonii była lepsza ekipa, taką Barcelonę niechybnie by wyeliminowała.
Blaugranie zdarzały się już w tym sezonie dwa z rzędu przegrane mecze albo dwa kolejne występy, w których uciułała tylko punkt. Teraz wyniki się w sumie zgadzają — wygrana 1:0 z Leganes i “zwycięska” porażka z BVB — ale gra już nie. I to jest największy sygnał alarmowy dla Barcelony.
Bo nawet jeśli w grudniu Duma Katalonii dawała się ogrywać, i to na swoim boisku, Leganes i Atletico Madryt, to jednak prezentowała się dużo lepiej od rywali. Porażki nie były konsekwencją postawy zespołu na wszystkich płaszczyznach, a tego, że zabrakło mu skuteczności i po prostu szczęścia.
Jednak o sobotnim meczu z Leganes i wtorkowym z BVB nie da się już tego powiedzieć.
Flick wie, jak obsztorcować piłkarzy
Od początku sezonu Flick potrafił z każdego piłkarza wycisnąć wszystko, co najlepsze. O każdym piłkarzu pierwszego składu można powiedzieć, że w trwających rozgrywkach prezentuje życiową wręcz formę. Tymczasem w Dortmundzie wajcha zupełnie poszła w drugą stronę. Właściwie tylko Szczęsny — poza sprokurowanym rzutem karnym — zagrał na swoim poziomie.
Pierwsza połowa w wykonaniu gości była po prostu skandaliczna. Za te pierwsze 45 minut należała im się potężna bura w szatni. Flick po prostu musiał zrobić im awanturę, bo z taką grą naprawdę zanosiło się na haniebne odpadnięcie z rozgrywek.
Niemiecki szkoleniowiec tylko wygląda na takiego jowialnego pana. On rzeczywiście jest zdolny do takich połajanek. Przekonaliśmy się o tym chociażby z filmu o mundialu w Katarze w wykonaniu reprezentacji Niemiec.
Jest w nim zawarta scena, jak wkurzony Flick wpada do szatni w przerwie meczu z Kostaryką. Mimo że Die Mannschaft prowadzi 1:0, selekcjoner ostrzega, że jak tak dalej pójdzie, to odpadną z turnieju po tym meczu. Proszę zresztą spojrzeć:
No dobra, nadal nie wygląda to tak, jak słynna tyrada Herve Renarda z tego samego turnieju. Jednak Flick nie jawi się jako człowiek, który jest w stanie zrobić nawet taką rozróbę, jak we wspomnianym filmie. Tymczasem Marc Casado zwierzył się niedawno, że po zatrudnieniu Niemca przez Barcelonę po prostu się go bał. Właśnie ze względu na tamto zachowanie.
Nawet jeśli krzyki i wjazd na ambicje piłkarzy ze stolicy Katalonii miały miejsce w przerwie meczu z Borussią, to na niewiele się to zdało. Po zmianie stron znów wyglądali tak, jakby nie tylko nie chcieli, ale i nie byli w stanie rywalizować z gospodarzami.
Sytuację nieco uspokoiło zdobycie kontaktowej bramki i wejście na boisko Pedriego. Jednak brak nie tylko tego piłkarza był kluczowy.
Wojciech Szczęsny z piekła do nieba
Wojciech Szczęsny musiał ponownie wystąpić na niemieckich boiskach, by zaznać goryczy porażki. Poprzednio przegrał w Berlinie, gdzie Polska mierzyła się z Austrią w ramach Euro 2024. We wtorkowy wieczór Barcelona wyglądała równie bezradnie co podopieczni Michała Probierza 10 miesięcy temu.
Więcej w narodowych barwach Szczęsny już nie wystąpił, a po raz ostatni znalazł się w kadrze Biało-Czerwonych właśnie podczas meczu w Dortmundzie. Na zakończenie naszych zmagań na Euro 2024 wspierał z ławki Łukasza Skorupskiego, który dzielnie odpierał ataki Francuzów. Wśród rezerwowych zasiadł także podczas starcia z Borussią w fazie ligowej Ligi Mistrzów.
W grudniu bronił Inaki Pena, a tuż przed wtorkowym meczem zanosiło się na identyczny scenariusz. Szczęsny otrzymał uderzenie w dłoń podczas rozgrzewki i w asyście trenera bramkarzy oraz lekarza zszedł z boiska. Katalońskie media zdążyły zaalarmować czerwonymi nagłówkami o sytuacji Polaka, ale ten ostatecznie znalazł się w wyjściowym składzie.
Aż strach pomyśleć, jak potoczyłyby się losy tego dwumeczu, gdyby Szczęsnego w rewanżu zabrakło. Co prawda to jego faul doprowadził do rzutu karnego już na samym początku spotkania, ale potem odkupił swoje winy. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że polski bramkarz utrzymał Barcelonę przy życiu.
W sytuacji z rzutem karnym, jak i w wielu innych sytuacjach tego spotkania jak na dłoni widoczny był brak Inigo Martineza. To zdecydowany lider formacji defensywnej Barcelony w tym sezonie. Bez niego Duma Katalonii jest ogołocona ze swojego kryptonitu. Za takowy trzeba uznać umiejętność łapania rywali w pułapki ofsajdowe. Bez 33-latka ten aspekty gry zdecydowanie szwankuje.
Martinez jest wyjątkowy w tym aspekcie, a do tego niczego nie brakuje mu w nominalnej sztuce bronienia. Może coś o tym powiedzieć Munir El Haddadi. Napastnik Leganes w końcówce sobotniego meczu już witał się z gąską, gdy jak spod ziemi wyrósł stoper Barcelony i wygarnął mu piłkę.
Ronald Araujo
Ronald Araujo (Foto: PAP/EPA/FRIEDEMANN VOGEL)
Takimi komplementami nie można za to obsypać Araujo. Z nim jako liderem defensywy Barcelona nie jest w stanie łapać odpowiednio rywali na spalonym. To nie jest też piłkarz, który byłby orłem, jeśli chodzi o wyprowadzanie piłki. Tyle że o tym akurat wiadomo od dawna, a jeśli ktoś zapomniał, to mógł przypomnieć sobie o tym już w czwartej minucie. Urugwajczyk wykonał złe podanie przy zawiązywaniu akcji ofensywnej i Maximilian Beier stanął przed szansą zatrudnienia Szczęsnego.
Jeśli jednak Araujo daje się łatwo ogrywać albo nie potrafi nawet wybić piłki, tylko wykłada ją rywalowi, jak przy trzeciej bramce Guirassy’ego, to na kimś takim nie można opierać gry swojego zespołu. Zwłaszcza że takie błędy przytrafiają mu się już nie pierwszy raz. I to nie tylko w tym sezonie, ale i w karierze.
To przecież Araujo był tym, który przed rokiem dał nadzieję PSG w drugim meczu ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Po jego czerwonej kartce posypało się wszystko. Do tego momentu Barcelona prowadziła w dwumeczu 4:2, a skończyło się 4:6. We wtorek jego wewnętrzny sabotażysta znów dał o sobie znać. Na jego szczęście rywal był z niższej półki niż paryżanie.
Kibice Barcelony powinni więc dać na mszę za Inigo Martineza, by ani nic mu się nie stało (w przeszłości często pauzował z powodu kontuzji), ani nie złapał kartki (jest o jedną od zawieszenia w Lidze Mistrzów, z tego względu Flick postanowił we wtorek posadzić go na ławce). Bez 33-latka Duma Katalonii nie jest bowiem w stanie odpowiednio funkcjonować.
Lewandowski musi poczekać na jubileusz
Jednak nie tylko Ronaldowi Araujo powinno się dostać za ten występ. Beznadziejną dyspozycję zaprezentowali m.in. obaj skrzydłowi. Raphinha od powrotu ze zgrupowania reprezentacji Brazylii jest nieswój (wyjątkiem był pierwszy mecz z BVB), a Yamalowi tym razem wylosował się gorszy mecz. Był to wręcz jego najgorszy występ w karierze.
Dość powiedzieć, że swoją najlepszą akcję wykonał dopiero po meczu, gdy razem z Julesem Kounde wyszedł z autobusu, by złożyć kilka autografów i porobić zdjęcia z kibicami.
Wobec takiej dyspozycji kolegów najlepszym piłkarzem z ofensywnego tria był Robert Lewandowski. Nawet jeśli tego wieczora nie był to duży wyczyn, polskiego napastnika można za ten występ docenić.
To miał być zresztą jego wieczór. Tylko jedno trafienie dzieli go przecież od magicznej bariery 100 bramek w Barcelonie. Nic więc dziwnego, że gdy na rozgrzewce pojawił się w oku kamery, realizator momentalnie pokazał kibica Borussii, wykonującego znak krzyża.
Polak nie oddał jednak ani jednego strzału, bo po prostu nie miał takiej możliwości. O czym tu zresztą mówić, skoro tego wieczora Barcelonie zaliczono dwa strzały: jeden Araujo, który był bardziej strąceniem piłki głową, a drugi — w wykonaniu Raphinhi, który każdy szanujący się bramkarz wybronić po prostu musiał.
Robert Lewandowski
Robert Lewandowski (Foto: PAP/EPA/FRIEDEMANN VOGEL)
Lewandowski był za to przydatny w fazie rozgrywania akcji. Gdy pojawiał się bliżej własnej połowy, częściej piłkę przechwytywał, niż ją tracił. To właśnie spod linii środkowej posłał świetne otwierające podanie do Raphinhi, ale ten nie poszedł na przebój, a potem został zablokowany przez Niklasa Suele.
Brazylijczyk nie skorzystał także ze sprytnej wymiany piłki z Polakiem bez przyjęcia w polu karnym w 32. minucie. Z drugiej strony Lewandowski mógł się lepiej zachować kilka chwil wcześniej, gdy w świetnej sytuacji nie podał do Yamala, tylko do będącego na ofsajdzie Fermina Lopeza. Choć i ten ostatni powinien był poczekać, by nie spalić. Realizator od razu pokazał Flicka, który eksplodował przy linii bocznej.
Dużą polemikę wywołała także sytuacja z końcówki pierwszej połowy, gdy Lewandowski został obalony w polu karnym BVB przez Ramy’ego Bensebainiego. Faul Algierczyka widzieli chyba wszyscy z wyjątkiem sędziego, który odgwizdał przewinienie Polaka. Zemściło się to po zmianie stron, gdy po kąśliwym dośrodkowaniu Fermina Bensebaini wpakował piłkę do własnej siatki, co wyraźnie ostudziło zapał gospodarzy.
W drugim meczu z rzędu rywal “okrada” Lewandowskiego z gola i w drugim meczu z rzędu samobój jako jedyny “wpisuje się” na listę strzelców po stronie Barcelony. Chyba rzeczywiście pora bić na alarm.